- Jeszcze piwa! - Zakrzyknął elegancko
odziany, przystojny jegomość, w najmodniejszej fryzurze, zwyczajowo nazywanej
"pod garnek". - I kości baranie w śmietanie!
Karczmarz ręką dał znak, że zamówienie
zostało przyjęte, na co przyjazna twarz przystojniaka przyoblekła się w szeroki
uśmiech. Skierował miłe spojrzenie zielonych, pozbawionych źrenic oczu na
siedzących z nim przy stole kompanów. Złotowłosego elfa o czarnych oczach,
odzianego w skórzany, nabijany ćwiekami kaftan i srebrnobrodego krasnoluda,
niemal całkiem skrytego pod grubaśną stalową zbroją, hełm krasnala leżał na
stole, tuż obok stołu postawiono olbrzymi, dwuręczny młot bojowy. Cały ze
stali.
- No dobra ufoku. - Krasnolud, wbrew
gatunkowej tradycji i odwiecznemu zewowi, od godziny nie tknął swojego piwa. -
jeszcze raz wyjaśnij, dlaczego niby miałbym cię nie zabijać?
- To proste panie Dorum. Po trosze dlatego,
że mogę przybrać postać dowolnego stworzenia o mniej więcej moich rozmiarach,
niezależnie od różnic w masie i odzieniu. Ale przede wszystkim dlatego, że
szukam kompanów do ekspedycji, na której można się nieźle obłowić. Złoto,
szlachetny krasnoludzie, złoto i klejnoty. I potężne magiczne przedmioty i
złoto. Aha, jestem też generalnie dobry i łagodny, ale głównie z powodu złota,
do jakiego możemy się wspólnie dobrać i podzielić... Wspominałem już o złocie?
- Więcej razy niż to konieczne. - Elf
rzucił za plecy kolejną, ogryzioną z mięsa do czysta, kość barana. W każdej
gospodzie czuł nieodpartą chęć zadawania kłamu pogłoskom, jakoby elfy były
wegetarianami. Ostatnie badania u kapłanów wykazały już u niego pierwsze objawy
zapchanych arterii. - Ale czy umiesz cokolwiek przydatnego? Coś co sprawi, że
nie będziesz po prostu kręcącym się po okolicy bagażem, kiedy my będziemy
odwalać całą robotę?
- Panie Lucianie, ukończyłem z
wyróżnieniem prestiżowy uniwersytet sztuk magicznych. Potrafię spopielać armie,
zamieniać wrednych dupków w żaby, sprawiać że kamienie będą latać i czynić
niewidzialne widzialnym. Znam tajniki demonicznych wymiarów i sekrety smoczej
mowy, wiem jak wezwać do boju bestie z niebios i piekieł…
- A trzech podrzędnych patałachów
wsadziło cię do wora jak kilka kartofli. - Dokończył krasnolud.
- Złapali mnie we śnie, a nie chciałbym
rzucać kuli ognia wewnątrz wora, jeśli rozumie pan subtelności magii...
- Słuchaj no… Jak ty się w ogóle
nazywasz?
- Hoker Poker Aber Kadaber Konstantyn
Politańczyk Juppa Koppa Maki Iksu Kuwu Zets Trzeci.
Krasnolud, który próbował liczyć imiona
na palcach, potrząsnął głową gdy okazało się, że musiałby uwzględnić te na
stopach.
- Trochę długie. - Stwierdził elf. - Ale
panie Hokerze Pokerze Aberze Kadaberze Konstantynie Politańczyku Juppa Koppa
Maki Iksu Kuwu Zetsie Trzeci. - Tu pozwolił sobie na delikatny uśmiech widząc
wybałuszone gały brodatego kolegi. - Chciałbym zobaczyć pańskie zdolności w
praktyce.
- A ja chciałbym dać mu jakąś ksywkę. -
Krasnolud łyknął wreszcie piwa. - Bo nie zamierzam do niego wołać "tej
Hoker Sroker Haker Paker cośtamjeszcze trzeci"
- To co proponujesz?
- W normalnych warunkach jest brzydki,
zmienia kształt i rozmiar zależnie od okoliczności... Na moje "Chuj"
będzie pasować jak ulał.
- Wolałem już ufoka. - Mruknął Hoker
Poker Aber Kadaber Konstantyn Politańczyk Juppa Koppa Maki Iksu Kuwu Zets
Trzeci. - Ale zawsze może być też "mieniak". Tak na mnie wołali
poprzedni koledzy.
- A co się stało, że już ich z panem nie
ma?
- Kłopoty żołądkowe.
- Sraczka was rozdzieliła?
- Nie, smok ich zeżarł, a potem zdechł
na niestrawność.
- Smok zdechł na niestrawność?
- no... myślę, że byli ciutkę nietypową
drużyną...
- To znaczy? - Spytał Lucian. - Bardziej
nietypową niż krasnolud, elf i doppelganger powstrzymujący się od wzajemnego
powyrzynania? I co to ma do rzeczy z śmiertelnym zatruciem smoka?
- Może lepiej byłoby powiedzieć...
toksyczną...
- Toksyczną?
- Smok zżarł wojownika ghoula, gnilnika śpiewaka operowego i humanoidalny
krzew cisu, a popił sobie megalitrowym żywiołakiem bimbru. Na marginesie jagody
na cisku dojrzały tuż przed smoczym obiadem, a bimbruś ostatnio chorował i
stężenie metanolu w ciele miał już prawie cztery procent...
- Faktycznie, to by nawet smoka
zabiło...
- Czy ja wiem? - Dorum pokręcił głową. -
Smoka nie da się otruć żadną znaną krasnoludom trucizną.
- No, też się trochę zdziwiłem, że po
niestrawności mieliśmy deszcz smoka. Rozklapcianego.
- Tak rozklapcianego jak coś spadającego
z dużej wysokości? To chyba nie zasługa trucizny.
- Noo... może faktycznie zabiła go
połknięta chwilę wcześniej kula ognista z opóźnionym zapłonem...
- Strzelałeś kulą ognia obok chodzącej
beczki bimbru!?
- Dopiero jak skończyły mi się deszcze
meteorytów i słoneczne wybuchy.
- Jesteś kompletnym debilem!!!
- I WŁAŚNIE DLATEGO MOŻE WPAŚĆ NA TAKIE
SPOSOBY ZABICIA WAS, O JAKICH JA BYM NAWET NIE POMYŚLAŁ.
Spojrzeli w sufit z czystą, nieskrywaną
nienawiścią.
- A który on ma poziom?
Fioletowy, gęsty dym zaczął unosić się z
ciała, obecnie całkiem przystojnego, doppelgengara, nie trwało to długo, ale
sprawiało wrażenie, jakby stwór miał zaraz zamienić się w proch.
- TERAZ JUZ PIERWSZY, JAK WY.
- No dobrze. - Lucian, obdarzony nieco
większym instynktem samozachowawczym, wolał nie dopytywać boga gry co się
stanie, jeśli odmówią przyjęcia Hokera Pokera Abera Kadabera Konstantyna
Politańczyka Juppa Koppa Maki Iksu Kuwu Zetsa trzeciego, alias Ufoka do
drużyny. - A wracając do praktycznej demonstracji pana możliwości…
- Jak już wspomniałem potrafię rozświetlać
tunele, usypiać niewielkie zwierzęta, odczytywać magiczne zapiski, i wytwarzać
niewielką, ale całkiem przydatną tarczę, która nic nie waży…
- A co z spopielanymi armiami i bestiami
nieba i piekieł?
- Myślę, że mógłbym rozpalić ognisko i
przywołać szalonego chomika bojowego.
- Skąd ta nagła zmiana w kompetencjach?
- Jego spytajcie. - Ufok wskazał palcem
gdzieś w górę.
- Przysięgam na moją brodę, że kiedyś
zabiję tego wrednego dziada. - Krasnolud pogładził młot.
- Ale za co?
- Nie ciebie, to znaczy ciebie kiedyś
też, ale w tej chwili mam jego na myśli. - Grubaśny paluch także wskazał
okolice powały.
Powała odpowiedziała uśmiechem. Z pełnym
zestawem zębów i sugestią drewnianej siły nacisku w przypadku ugryzienia.
- TEŻ WAS KOCHAM.
- Dobra... to co teraz? - Ufok popuścił
pasa. - Bo ja raczej zielony jestem w te klocki.
- Zwyczajowo - Mruknął Lucian. - Do
karczmy wpada goniec albo ledwo żywy osmolony chłop i wrzeszczy o napadzie lub
organizowanej ekspedycji. Potem my się kłócimy czy warto się za to brać.
Partacz gry zaczyna nam grozić, więc ostatecznie się zgadzamy. A potem
standard. Potwory, bandyci, potwory, jakiś loch, potwory, pułapki, trochę
złota, potwory, kilka leveli, groźniejsze potwory, potwory, przypadkowe
ocalenie świata i potwory. Ale tym razem to nie przejdzie, bo obwieszczenie o
ekspedycji to już nam sam przekazałeś. Więc możemy przejść do punktu drugiego.
- Warto się za to brać? - Krasnolud, w
sposób niemożliwy z punktu widzenia fizyki normalnego świata, wcisnął łapę do
zbroi i zaczął się energicznie drapać po piersi. - Jak myślisz długouch? Niby
złoto brzmi kusząco, ale to mi wygląda na pułapkę. Pojawia się taki ufokowaty
debil ni stąd ni z owąd. Twierdzi że mu całą drużynę smok zeżarł. I chce nas
wciągnąć w jakąś wyprawę.
- Myślę że się opłaca. I może lepiej od
razu przejdźmy do punktu z potworami.
- Czemu?
Elf wskazał okno.
Krasnolud wyraźnie spostrzegł wielki
chitynowy kolec, rozmiarów solidnej skały, drugi dał się dojrzeć przed
drzwiami. Karczmą wstrząsnęło a budzący grozę pomruk zdawał się docierać do
mózgu pomijając uszy i wszystkie zbędne neurony.
- Chcesz powiedzieć, że tym razem nie
czekał, na naszą kłótnie? A w ogóle to czemu zbudowali karczmę na Godzilli!?
- Nie marudź. Bierz młot. A ty ufok
prowadź na tą swoją ekspedycję. Może zdążymy, zanim się bestia obudzi, bo
pewnie cudów i życzeń jeszcze rzucać nie umiesz?
Wyszli pośpiesznie, a Hoker Poker Aber
Kadaber Konstantyn Politańczyk Juppa Koppa Maki Iksu Kuwu Zets Trzeci szybko
potwierdził na mapie kierunek ich marszu ucieczkowego. Ogromna, sześcionożna
bestia złożona najwyraźniej z samej paszczy, nóg i skorupy, strząsnęła z siebie
budynek, zrobiła na jej resztkach kilka obrotów wokół własnej osi, pomachała
jedną z nóg, żeby usunąć z podeszwy pal, który złośliwie wbił się w stopę
podczas deptania i poczłapała w przeciwnym kierunku, najpierw znacząc
terytorium w tradycyjny sposób wszystkich zwierząt. Niebo milczało przez
chwilę, a potem zdecydowanie ciszej niż zwykle i z ledwo ukrytym zdumieniem mruknęło.
- PRZECIEŻ JA TU NIE ZOSTAWIAŁEM
PIEKIELNEGO BEHEMOTA...